Na końcu świata w Ligurii
Odwiedziny mojej
siostry to świetna okazja, żeby odbyć wspólną podróż. Byliśmy już razem w
Andaluzji (dwa razy), byliśmy we Włoszech nad boskim Lago Maggiore. Tym razem
zdecydowaliśmy się na… Włochy po raz kolejny! Czasu było mało (4 dni), ale
zamarzył mi się wypad nad morze. Śródziemne oczywiście. Oczywiście w Ligurii.
Dlaczego Włochy?
Bo graniczą ze Szwajcarią, bo makaron i pizza, bo moooorze, bo słońce, bo
taniej, bo pięknie.
Tym razem zamiast
w trójkę, mieliśmy wybrać się w czwórkę, świętując tym samym nowego członka
bandy – Łukasza! Niedzielnego wieczoru, kilka dni przed planowanym wypadem,
spontanicznie (nad ginem z cukrem pudrem i domowym flammkuchen) dołączyły trzy
kolejne osoby – kuzynostwo i szwagier!
Początek tygodnia
spędziliśmy w stanie pozytywnego oczekiwania, ale wtedy padło pytanie. To
pytanie: Rezerwowaliście? Jako organizatorka trochę się speszyłam, ale
odpowiedziałam zgodnie z prawdą: nieee, no po co?
W końcu nadszedł
czwartek – wyjeżdżamy! Najpierw droga nad Bodeńskim, potem zaraz obok Księstwa
Liechtenstein, przez przełęcz San Bernardino (nigdy przez Gotthard! – ogromne
korki) i potem już prościutko na Genuę.
Na którymś z
postojów padło kolejne trudne pytanie: dokąd właściwie jedziemy? No tak,
wymyśliłam, że powinniśmy zatrzymać się gdzieś pomiędzy Genuą a Cinque Terre,
ale gdzie dokładnie? Gdziekolwiek! Nakarmiliśmy nawigację nazwą pierwszej
lepszej wioski na wybrzeżu i ruszyliśmy.
Pierwszy
przystanek – miasto Chiavari. Przepiękne za dnia (i puste, i smutne w piątkowy
wieczór). Pierwszy camping – w mieście, niewielki parking oddziela go od
skalistej (bo nawet nie kamienistej) mini-plaży. Faceci wychodzą na zwiady i wracają
zniesmaczeni. Tak zniesmaczeni, że za żadne skarby nie chcą zapytać o koszty i
wolne miejsca. Nawet orientacyjnie: nie i już!
Ok, jedziemy dalej. Po campingach ani śladu (wprawdzie są jakieś znaki, ale prowadzą do nikąd…), Kasia zaczyna się zastanawiać, czy to
naprawdę był dobry pomysł i nagle: znak prowadzący do dwóch campingów.
Jedziemy. I jedziemy. I jedziemy. Po lewej chaszcze, po prawej pole. Jakaś
kobieta na rowerze widząc nas, zawraca i pedałuje z powrotem. A my jedziemy. W
końcu jest: Santa Vittoria. Kuzynka wpada w panikę, bo camping znajduje się
dokładnie na końcu świata (a nie 5 minut od morza jak głosi strona
internetowa). No nic, uspokajamy panikarę i idziemy „obczaić teren”. Na
recepcji wita nas chłodne „buon giorno” pani z roweru i… cisza. A raczej
trajkotanie, jednak nie do nas, tylko do koleżanki. Czekamy, czekamy, czekamy,
w końcu postanawiamy zrobić zdjęcie cen za nocleg (wysokie!) i jechać dalej
celem porównania. I nagle ciszę (trajkotanie) przerywa krzyk. Pani od roweru zauważa
nas i wrzaskiem informuje, że nie wolno robić zdjęć. Próbujemy wytłumaczyć,
spokojnie, dlaczego, a po co, a co i jak. Pani nie słucha. Krzyczy. Podziękowaliśmy.
Ruszyliśmy w drogę. W drodze wdaliśmy się w pyskówkę (bo pani nadal krzyczała)
we wszystkich możliwych językach (niemiecki, angielski, polski, a pani włoski)
i obiecaliśmy, że polecimy ją w internecie. Zadziwione towarzystwo przy
samochodach informujemy, że to jednak nie jest camping dla nas. Ale Wam
polecamy!!! ;)
Ok, żarty na bok. Kuzynka chce się kąpać, a dzień
coraz starszy. Jedziemy dalej, bo drogowskaz wskazywał dwa campingi. Jedziemy,
a otoczenie staje się jeszcze bardziej dzikie. Droga coraz bardziej wąska i
poharatana (przydałby się jeep). My coraz mniej pewni siebie. I w końcu jest!
Camping Fondeghino. Uwierzcie, takiego miejsca nie
widzieliście w najgorszym śnie. Roztrzaskana brama, po lewej buda-barak z
wybitym oknem, po prawej namiot w strzępach. Gdzieś w tle jacyś ludzi, jakiś
ogromny pies, i nieprzebyte chaszcze.
Drogi Stephanie Kingu, jeśli kiedykolwiek zabrakłoby
Ci weny, jedź na camping Fondeghino (Sestri Levante). Uwierz, że nie
pożałujesz!
Ja żałuję tylko
tego, że nie mogłam wysiąść i porobić zdjęć (bałam się troszku ;)), atmosfera
była niesamowita!
Gdy wróciliśmy do
głównej drogi, szybko znaleźliśmy kolejny camping. Cena przystępna, camping w miarę
fajny, miejsce na namioty – beznadziejne. Po środku klepiska, w samiutkim słońcu,
na klepisku porozrzucane dziecięce buty. Mnóstwo dziecięcych butów. Jedziemy
dalej!
I w końcu mamy.
Wygląda zachęcająco, na zboczu, wśród drzew.
Miła właścicielka mówi po angielsku (jak się okazało, jako jedyna z
ekipy, w końcu wszyscy goście to Włosi). Miejsce również na zboczu, żadnych
sąsiadów w linii prostej i przepiękny widok. Na miasteczko, na skałę
wyłaniającą się z morza. I na stocznię, która powitała nas bardzo niesamowitymi
odgłosami (słyszeliście kiedyś odgłosy powstające przy budowaniu ogromnego
statku? Znowu coś dla Kinga!). I kiedy właścicielka zapewniła nas, że wystarczy
tylko zejść ze zbocza, aby znaleźć się na plaży, zaczęliśmy rozstawiać namioty.
A raczej panowie zaczęli. Panie udały się w tym czasie po prowiant, do jedynego
sklepu w miejscowości. Miejscowości portowej, ze straszącą opuszczoną fabryką z
powybijanymi szybami, z panami w roboczych ubraniach pijących popracowe piwko i
zasuszonym mięsem za ladą w supermarkecie. Gdy jednak przymknąć oko na odrapane
fasady, całkiem urocze miejsce. Miejsce, bo nazwy nie znamy.
Po urządzeniu się
na campingu i szybkim grillu (z kiełbasą przywiezioną z domu) idziemy na plażę.
W końcu! Odbijamy sobie te wszystkie szare i zimne szwajcarskie dni i wieczory.
Pływamy, walczymy z falami, robimy głupie miny do obiektywu, rzucamy frisbee i
przyglądamy się zachodzącemu słońcu. W końcu odwiedzamy bar na plaży, z którego
wychodzimy z dużymi butlami piwa. Hiszpańskiego San Miguel! A także bogatsi o
wiedzę zdobytą od zdumionej kelnerki – jesteśmy w Riva Trigoso! Siedzimy długo
po zachodzie słońca i następnego dnia
budzimy się (prawie) wszyscy z przeziębieniem złapanym od szwagra (czy facet
kuzynki to mój szwagier?). Ale warto było!
A to jeszcze nie koniec!
Podsumowując pierwszy
dzień: jeśli zamarzą Wam się namioty w Ligurii, mam nadzieję, że wybierzecie camping La Pineta. Pyszne jedzenie (dziwnym trafem, na włoskich campingach jedzenie
jest wyśmienite!), piękne widoki (na morze i na stocznię), cudne miejsce
campingowe i świetny, pomocny personel.
piękne ujęcia! .. czy to Ty wbiegasz do wody Kasia? :^)
OdpowiedzUsuńDzieki! Nieee, to moja "mala" siostra :)))
UsuńJuż widać, ze widoki piękne, orzeźwiające zachody słońca w morzu, czego chcieć wiecej na wypoczynek? :)
OdpowiedzUsuńNo wlasnie niczego :)))) Swietnie bylo, chociaz krotko :)
Usuńhahaha jakiew przygody! W sumie dobrze że nie rezerwowaliście, przynajmniej jest teraz co opowiadać i doradzać / odradzać. Czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńCiag dalszy nadejdzie ;) A gdybysmy rezerwowali, moze trafilibysmy na ktorys z opisanych campingow? A tak moglismy wybierac i przebierac, i znalezlismy miejsce idealne!
UsuńSUper, piękne widoki. Włochy mi w tym roku bardzo w głowie siedzą, to jednak cudny kraj, który dla każdego ma coś miłego
OdpowiedzUsuńMasz racje! Chociaz w moim sercu i tak kroluje Hiszpania, chyba zwlaszcza dzieki jej mieszkancom
Usuńcudnie, ze tu trafiłam..w sierpniu wróciłam z Włoch, gdzie m.in trzy wspaniałe dni spędziłam w Ligurii. mam nadzieję, ze wkrótce też u siebie na blogu podzielę się wrażeniami:) Tak jak Ty - za co serdecznie dziękuję:) ...bo Włochy to moja absolutna słabość - mogę jeździć tam non stop:)
OdpowiedzUsuńJuz jest nowy wpis!! :)) I lece zajrzec do Ciebie, moze juz cos sie pojawilo? :))
UsuńMiejsce wydaje się być całkowicie bezludne, czy to na pewno Włochy a nie koniec świata?! ;)
OdpowiedzUsuńNie mam pojecia! Ti po prostu Riva Trigoso ;)
UsuńAle mieliście przygód. Ta skała z krzyżem wygląda identycznie, jak na Krymie, we Fiolencie. Zaniosła nas w te same strony:)
OdpowiedzUsuńPiekne strony! Warto bylo dac sie tam wywiac :)
UsuńOj tak, tak - nie ma to jak włoskie wakacje...;) chociaż wasze początek nei jest taki easy italiano..;)
OdpowiedzUsuńNo a kto powiedzial, ze ma byc prosto? ;) Ale cudnie sie wszystko udalo :))
Usuń