Lanzarote - o kuchni bez kuchni
Jeśli czekacie na zdjęcia
„ze stołu”, możecie się rozczarować. Po prostu nie potrafię w trakcie miłej
kolacji wyciągnąć mojej kobyły z plecaka, pogmerać przy ustawieniach i zacząć robić
zdjęcia, ale tak, żeby potrawa była na pewno dobrze doświetlona. Proszenie
Philippa przy każdym posiłku, żeby wyciągnął telefon i pstryknął „na bloga, na
bloga” też jakoś nie przechodzi mi przez gardło. Jeśli z kolei liczycie na dokładny
opis kuchni Lanzarote (czy też całych Kanarów), znowu szansa na rozczarowanie
jest duża. Dlaczego? Dowiecie się z tekstu.
Zamiast jedzenia
macie za to okazję obejrzeć zdjęcia malowniczego portu w Puerto del Carmen, zobaczyć
jak produkuje się sól morską, zajrzeć na teren naszego „apartamentu” (10 euro za noc!!) i inne! Zwłaszcza
ostatnie zdjęcie jest bliskie mojemu sercu. Zrobione pod samym hotelem: wystarczyło
zejść po schodkach, żeby znaleźć się w supermarkecie, zrobić niewielkie zakupy
i wychodząc poprzez drugie wejście, znaleźć się na plaży. Tak też zrobiliśmy od
razu pierwszego wieczora, żeby choć trochę uciszyć głód. Kupiliśmy małe
ciasteczka, które wiatr, jedno po drugim, wyrywał nam z ręki. No nic,
ciasteczka schowaliśmy na później i wyruszyliśmy na spacer wzdłuż plaży. Plaży,
obok której przebiegała główna arteria miasteczka, pełna knajp, knajpek i
knajpeczek. Przeszczęśliwi nie mogliśmy doczekać się spróbowania miejscowych specjałów.
Jednak coś było nie tak. Przed każdą knajpą stał naganiacz. Naganiacz to osoba,
która ma za zadanie przekonać Cię, że ta beznadziejna jadłodajnia, w której pracuje,
jest świątynią jedzenia. Naganiacz nie
musi słuchać, co masz do powiedzenia, on musi tylko głośno krzyczeć: my friend,
my friend, best pizza! Naganiacz nie musi wiedzieć, co akurat „wyszło”, on po
prostu na głos przeczyta Ci kartę, bo przecież sam nie umiesz. On nawet chętnie
dogoni Cię po drugiej stronie ulicy, bo może nie dosłyszałeś. Dlatego właśnie
nie wchodzę do knajpy z naganiaczem. Nie i tyle. Pisałam już, że przed KAŻDĄ jadłodajnią
stał naganiacz? No tak… Stwierdziłam wtedy, że i owszem, raz można złamać zasadę,
czemu nie. Szukamy więc dalej. Kuchnia chińska, teksańsko-meksykańska
(tex-mex), pizza-pasta italiano. Kuchnia lokalna? Nie ma! W końcu, 5 kilometrów
dalej i 5 ton piachu we włosach więcej, jest! Naganiaczem była właścicielka we własnej
osobie, w karcie dania lokalne i hiszpańskie, a smak? No tak, przynajmniej nie padliśmy
z głodu.
Następnego dnia wybraliśmy
się do recepcji na zwiady. I wtedy objawienie! Podczas wielokilometrowego spaceru
nie dotarliśmy nawet do portu, a cały czas znajdowaliśmy się w części „imprezowej”.
A-ha. Jak się później okazało, port był już bardziej lokalny, ale też pełen
naganiaczy i restauracji z bardzo zawyżonymi cenami. W wyniku czego, „na mieście”
jedliśmy cztery razy (po 2 razy w jednej restauracji ;)), a pozostałe posiłki przygotowywaliśmy
sami. Na szczęście mieliśmy na wyposażeniu garnki i patelnie, a w rybnym można było
dostać świeżą rybkę. Jak bardzo świeżą? Trudno powiedzieć. Faktem jest, mrożone
lokalne owoce morza czy ryby jako kraj pochodzenia podane miały Chiny. Bądź Chile.
Ała.
Pierwszym i jednym
miejscem, gdzie spróbowaliśmy prawdziwej kanaryjskiej kuchni, była połączona ze
sklepem rybnym restauracja „La Lonja”. Żadnego (!) naganiacza, tylko grupa
starszych Hiszpanów wygrzewających się na ławeczce przed restauracja. Karta pełna
specjałów i do tego lada chłodnicza uginająca się pod świeżą, lokalną rybką. Przepyszny
red snapper i niczego sobie zupa rybna. Ryby papuzie i ośmiornica. Do tego Papas
Arrugadas – typowe kanaryjskie mini-ziemniaczki ugotowane w bardzo mocno słonej
wodzie. Nie zabrakło też oczywiście typowych sosów: zielonego mojo verde,
czerwonego mojo picon i ogólnohiszpańskiego czosnkowego aioli. Dla chętnych
lokalne desery, a razem z rachunkiem na stole znalazł się sznaps. Ceny? Typowo
kanaryjskie – danie główne około 10 euro, rybka dnia 15 (!), przystawki 8 euro,
desery 8 euro (!), a do tego wszystkiego doliczany jest jeszcze obowiązkowy napiwek,
tu bodajże 5% ceny, w innych przybytkach 7%.
Druga restauracja prowadzona
jest od 10ciu lat przez Panią Bożenkę. To jej dom, miłość i świątynia. „Bodega
u Bożeny” to punkt obowiązkowy dla osób tęskniących za domową, polską kuchnią. To
serdeczność całkowicie polskiej obsługi i bigos, który raz jest, a raz go nie
ma, chociaż w karcie nie ma go nigdy. To gołąbki i pasztet (który naprawdę smakował
jak domowy!) i który zamiast na talerzu w cieniutkich plasterkach, dostałam
zapakowany „na śniadanie”. To Sobieski i wiśnióweczka „na trawienie”. Ceny? Typowe.
Przystawki i desery koło 8 euro, dania główne 10 i więcej, podatek 7%. Jestem
pewna, że udałoby mi się wcisnąć dwa razy tyle, jeśli ceny byłyby bardziej
przyjazne (zwłaszcza te nieszczęsne desery i przystawki).
Podsumowując: mogło być
gorzej ;) Nie łudziłam się nawet, że znajdę tu jakąś sensowna ofertę bezmięsną,
dlatego bez wyrzutów sumienia kosztowałam ryb i pasztetu Bożenki. Po powrocie znów
przeszłam na dietę jarską, pewnie do kolejnych wakacji ;)
Dopisek: Ogromnym
zaskoczeniem był brak widocznych wpływów afrykańskich. Nie tylko w kuchni, ale
i w architekturze czy zwyczajach. Patrząc na mapę aż trudno uwierzyć, że Wyspy
Kanaryjskie znajdują się rzut beretem od Afryki.
Więcej na temat Lanzarote:
http://www.kasianarozdrozach.pl/2013/06/podwodna-lanzarote.html
http://www.kasianarozdrozach.pl/2013/06/prosze-zapiac-pasy-lecimy-na-marsa.html
http://www.kasianarozdrozach.pl/2013/07/morza-nigdy-za-wiele.html
http://www.kasianarozdrozach.pl/2013/07/najprzyjemniejsza-terapia-swiata.html
Ale że ceny takie wysokie??? Zdziwiłaś mnie tym trochę. Wróciłam niedawno z Fuerteventury i tam ceny były trochę bardziej przyjazne. A może mi się tylko wydawało, bo nie jadłam na mieście... Na Lanzarote też jest wszędzie ron miel? i biały rum? Czy to nie tam?
OdpowiedzUsuńChyba jest, ale szczerze mowiac, nie probowalam ;) Za to probowalam lokalnego wina i o tym bedzie niedlugo. A ceny? Zaskoczyly mnie, przynajmniej te knajpiane. Sklepowe ok, na normalnym hiszpanskim poziomie.
UsuńMimo że brak zdjęć potraw i stołu, czuję się usatysfakcjonowana - piękne foty!
OdpowiedzUsuńUuuuuffff :*
UsuńWidzę,że i u Ciebie od kuchni. Niestety ceny zupełnie jak z mojego pobytu w Katalonii.Na szczęście tam było więcej do wyboru bez naganiaczy. Ale co tam. Przy takich widokach i asortymencie gotowanie samemu nie straszne:)
OdpowiedzUsuńAle o katalonskiej jeszcze nie napisalas? Czy przegapilam? Smiac mi sie chcialo, bo przed wyjazdem powiedzialam: phi, nic nie gotujemy, bedziemy jesc na miescie ;)) Ta Andaluzja tak mnie rozpiescila, pysznie, tanio, lokalnie :)
UsuńStrasznie ceny podskoczyły w górę ! UP !
OdpowiedzUsuńPrześliczne zdjęcia
Normalnie trzeba zaczac mniej jesc ;) Dzieki!
Usuńno może żarełko mniej ciekawie się prezentuje niż nurkowe plaże, ale miejsce i tak pozostaje na mojej mapie przyszłych wycieczek :-) zresztą jak swieża rybka na ryneczku i dobre winko, to już nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba! Apartament też ciekawie wygląda. Pozdrowionka!
OdpowiedzUsuńApartament byl tani, wiec dobry ;) A do tego czysty i przestronny!
UsuńA tak w ogole, to bedzie jeszcze kilka postow, wiec nie pozwole Ci sie odkochac! ;)
Naganiacze są bombastyczni. Raz spotkałam ich na Rodos i szczerze to byłam przestraszona, gdyż jeden z nich chciał mnie siłą wciągnąć do restauracji :D:D
OdpowiedzUsuńBoskie zdjęcia, jak zawsze :D
Sa tam bombastyczni, ze czasem z glodu mozna pasc ;) Oj, przesadzaja na kazdym kroku, nie lubie :/ Dzieki za komplement!!
UsuńCo za widoczki, przepięknie tam, śliczne fotki cyknęłaś Kasiu !!
OdpowiedzUsuńA co do naganiaczy, to mnie bardziej odstraszają ni przyciągają do danego miejsca.
Ciesze sie, ze Ci sie podobaja imienniczko!
UsuńA co do naganiaczy, jak juz mowilam, za Chiny nie wejde do takiej knajpy!
My na Lanzarote miałyśmy bardzo przyzwoite HB a w ciągu dnia gotowałyśmy same :)
OdpowiedzUsuńU nas to by nie przeszlo, bo w hotelu wlasciwie nas nie bylo. Dlatego knajpy, jakas bulka w drodze, no i wieczorami dopiero knajpa albo wlasna kolacja.
UsuńDobrze, ze supermarket sie znalazl:)
OdpowiedzUsuńI pani Bozenka!
UsuńMoże ci starsi panowie pod restauracją to taka hiszpańska, oldschoolowa wersja naciągaczy? Heh, żartuję oczywiście. Ale mnie właśnie do knajpek zachęcają ciągnące tłumy miejscowych. Żadne krzykliwe reklamy i karty dań w 50 językach, czy sympatyczni naciągacze;)
OdpowiedzUsuń"Na bloga, na bloga"! Znam to! w pewnym momencie odechciało mi się również wyciągać duży aparat, dlatego większość kulinarnych zdjęć robię po prostu komórką:) Uwielbiam potem wspominać w ten sposób lokalne przysmaki!
Ja rowniez podazam za miejscowymi :))
UsuńHahah, moj aparat robi zdjecia gorsze niz najgorsze jakie sobie mozesz wyobrazic ;)) a miejsca w pamieci ma moze na 5 sztuk ;) Musialabym zawsze od Philippa jego komore wyciagac, ale moze kiedys sie przelamie ;)