Wszyscy, którzy krzyczycie, że Wenecja śmierdzi, że jest brudno, tłoczno, niebezpiecznie, ludzie są nieprzyjemni - przejrzałam was! Chcecie tę perełkę zachować dla siebie, najlepiej zakopać głęboko i nie postawić nawet kamienia, który pokazywałby miejsce, w którym ją schowaliście.
Wenecja to MARZENIE! Fakt, latem jest tłok, nawet cholerny tłok, ale przecież są jeszcze inne pory roku?
Jadąc do hotelu wodnym vaporetto zaniemówiłam i do tej pory nie odzyskałam jeszcze głosu. Co ja robiłam całe życie? Co było tak ważne, żeby nie znaleźć chociaż dwóch dni na odwiedziny w tym mieście? Nie wiem, serio.
Wenecja to miasto kanałów, imponujących pałaców i karnawałowych masek, które przywodzą na myśl dawno przebrzmiałe bale. Wiele z pięknych, liczących po kilkuset lat budynków, stoi pusta. Dużo jest po prostu inwestycją "pięknych i bogatych", którzy zagladają tu tylko od czasu do czasu. Ich ceny są astronomiczne, a jeśli jakimś cudem nie zbankrutowalibyśmy przy zakupie pałacyku, jego renowacja pochłonęłaby resztę oszczędności. Te przepiękne architektoniczne cuda stoją w większości dosłownie w (nie nad!) Canale Grande, a wzrastające zasolenie i poziom wody laguny (poczytajcie o pladze wielkich wycieczkowców) nie pomagają. Mimo tego, gdybyście pewnego wieczoru znaleźli się na vaporetto (busie wodnym) zmierzającym od dworca do Placu Świętego Marka (około 45-minutowa podróż), gdybyście spojrzeli w okna rozświetlone prawdziwymi kandelabrami, rzucili okiem na ściany do sufitu wypełnione książkami, zauważyli gondole przywiązane do pali, lekko huśtające się na falach... też zamarzyłoby wam się takie życie, gwarantuję!
Nasza wyprawa przebiegła pod hasłem "cztery blondynki w Wenecji". Dokładniej: "cztery blond fotowariatki w Wenecji". Każda z pięciu nocy, które spędziłyśmy w tym mieście, była nocą krótką. Wstawałyśmy przed szóstą, żeby jeszcze w ciemności rozstawić statywy na Placu Świętego Marka, z widokiem na bazylikę, której budowa rozpoczęła się w IX wieku naszej ery! Później przenosiłyśmy się na Placyk (Piazzetta) Świętego Marka z imponującym Pałacem Dożów, by ze statywem w ręku przenieść się nad sam brzeg Canale Grande, czyli głównego kanału laguny. Nasze poranki przebiegały znanym fotografom rytmem (i tylko fotografów można było wtedy spotkać, inni turyści pogrążeni byli jeszcze w głębokim śnie): niebieska godzina, wschód słońca, złota godzina iiii zależnie, czy spotkałyśmy kogoś znajomego, kawa w kafejce, bądź sprint na śniadanie do hotelu. Śniadanie pyszne, co we Włoszech nie jest standardem i w świetnym, niedrogim hotelu, który każdego dnia zaoszczędzał nam trochę czasu na spanie - umiejscowiony był bowiem przy samym Placu Św. Marka!
Reszta dnia przebiegała pod znakiem fotografii "streetowych", zwiedzania, zakupów, wystaw... aż do popołudniowej powtórki z rozrywki: złota godzina, zachód słońca, niebieska godzina. Chociaż czasem, jeśli mam być szczera, całe dnie przebiegały pod znakiem "szarej godziny". Ominęła nas acqua alta, czyli powódź zalewająca wiele (niekiedy większość) płacy i uliczek, ominął nas śnieg, który pożegnał się kilka dni przed naszym przyjazdem. Było trochę słonecznych godzin, był deszcz, była nawet mgła, która w Wenecji pojawia się wyjątkowo rzadko.
Mam nadzieję, że poniższe zdjęcia przekonają was do odwiedzin w tym wyjątkowym mieście. W kolejnym wpisie wytoczę kolejne działa i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyście do Wenecji zajrzeli. Nawet na noc czy dwie. Bo warto.